Opublikowany przez: hospicja 2012-02-06 13:29:26
Minuta ciszy po M.
Właściwie wiedziałam, że to mnie teraz spotka. Oboje rodziców pożegnałam na cmentarzu, nie byłam przy śmierci żadnego z nich. Paręnaście lat temu przytuliłam tylko kapcie, pozostawione przez mamę na sali w miejscu łóżka, które wywieźli w pośpiechu pół godziny wcześniej. Miała przejść operację ratującą życie, ale się nie udało... Z osoby, której nie umarł nikt bliski, za jednym pociągnięciem zostałam mocno przez śmierć doświadczona. A jednak do niedawna wciąż nie byłam jej świadkiem. W październiku zeszłego roku zapisałam się na kurs wolontariatu medycznego, organizowany przez gdańskie Hospicjum im. Ks. E. Dutkiewicza SAC.
Z materiałów szkoleniowych: „Wolontariusz to osoba, która ochotniczo i bez wynagrodzenia wykonuje świadczenia na zasadach określonych w ustawie o działalności pożytku publicznego i o wolontariacie”. Na spotkanie organizacyjne w połowie października przyszło sporo chętnych, około osiemdziesięciu prawie zdecydowanych, by przynajmniej spróbować. Średnia wieku pokrywała się... z moim - przeważali emeryci i studenci. Metrykalnie gdzieś pośrodku, byłam w mało zauważalnej mniejszości. Koordynatorka nie owijała niczego w bawełnę: przed nami 14 godzin wykładów, sobotnie warsztaty, dodatkowe zajęcia z pielęgniarkami, psychologiem, ale przede wszystkim 30 godzin praktyk na oddziale, piętro wyżej, i wizyty w hospicjum domowym. Końcowy test stanowił tylko formalne dopełnienie, na koniec kursu jakiś test zawsze przecież być musi. Od początku wiedziałam, że właściwy egzamin czeka mnie na górze, w dodatku przypisane mi praktyki powininny były się zmieścić w przeciągu 2 tygodni. Praca, rodzina i 30 godzin wśród chorych hospicjum stacjonarnego dla dorosłych. Zostawiłam sobie w głowie furtkę: przecież nic nie muszę. Skąd mogłam wiedzieć, że w którymś momencie w tej samej głowie powstanie imperatyw, że owszem tak.
M. zmarła trzeciego dnia, w poniedziałek. Właściwie nic o niej nie wiedziałam. Bardzo stara, wychudzona, leżała na łóżku pod ścianą, na wprost drzwi. Poprzednim razem, gdy u niej byłam, próbowała z moją pomocą zjeść jakąś papkę. Nie miałam pewności, czy powinnam podawać kolejne łyżki, jedzenie sprawiało jej wyraźną trudność - połykała automatycznie i z bólem. Potem długo trzymała mnie za rękę.
Wykłady nie bolały. Jedne ciekawe bardziej, inne mniej. Daleko i we mgle mając jeszcze wolontariat, trudno było mi się skupić na wywodach sympatycznego prawnika, który wprowadzał w zawiłości praw i obowiązków czekającej nas nowej funkcji społecznej. Zasady postępowania przeciwpożarowego, higieny i bezpieczeństwa epidemiologicznego, oczywiście ważne, przekierowywały myśli na inne tory. Natomiast niefrasobliwy „nowotworowy” żart jednej z lekarek przyjęłam chyba najlepiej spośród bliżej siedzących. Szmer dezaprobaty przeszedł po całej sali, a mi ulżyło. Wolałam już tak niż ciągle na górnym cis. Jedną wykładowczynię miałam ochotę wyściskać. Właściwie nie mówiła nic nadzwyczajnego, ot krótki rys historyczny idei hospicyjnych, ale było w niej tyle dobrej siły, energii i szczęścia z wykonywanej pracy, że trudno było nie uśmiechać się razem z nią. Wreszcie wykład dla mnie najważniejszy, trochę odgórnie, bo przypadający w tygodniu mojego pierwszego wejścia na oddział. Od poniedziałku nie opuszczało mnie przeświadczenie, że będzie ciężko, nie jestem gotowa, a nawet, że po prostu nie pójdę. Na wykład jednak poszłam, miał być o domowym hospicjum dziecięcym. Prowadził go lekarz - jeśli nie poeta to naprawdę czytający wiersze, jeśli nie malarz, to z obrazami mistrzów obeznany jak mało kto. Zaczął od cytatu z R. Tagore, a we mnie strzelił piorun. Piorun złości na humanistów pięknoduchów, eleganckie literackie frazy i zagmatwaną metaforykę. Gdybym nie siedziała pośrodku rzędu... Zostałam, na szczęście. Tylko po co te wiersze? Odpowiedź przyszła w drugiej godzinie wykładu. Jego fragment skierowany był do mnie. O hospicjum jako o przedsionku drugiego świata, miejscu, gdzie się jest jego najbliżej i gdzie można go prawie dotknąć. Lęk powinie był więc ustąpić miejsca spokojnej radości, że się tu jest, jeszcze nie przechodząc na drugą stronę. Potem kilkakrotnie będę przypominać sobie te słowa, powtarzane przez różnych pracowników hospicjum, tym razem już wychwytywane w rozmaitych ujęciach czy między wersami. Podczas tamtego wykładu, pamiętam, miałam prawie namacalne wrażenie, że coś ciężkiego spadło mi z serca i z niekończącym się hałasem leci przez całą salę. Na koniec wykładowca dostał brawa, nie ode mnie. Właśnie przestała mnie boleć głowa, odzyskałam panowanie nad galopadą myśli, zadowolona aż nie do wiary szybko wymknęłam się do domu. W piątek miałam swój pierwszy dyżur na piętrze.
Kiedy podeszłam znowu, M. wierciła się i co rusz gwałtownie odrzucała głowę. Nie wiem, czy rozpoznała we mnie swoją karmicielkę sprzed godziny, bardzo cierpiała. Nie mogłam się przesłyszeć: „Pomóż mi, proszę, pomóż mi”. Nie zapomnę jej głosu, chociaż pewno przez długie swoje lata miała zupełnie inny. Teraz był chrapliwy, z brzucha, zmęczony do granic. I nie zapomnę jej oczu. Tak przepięknych, że nie mogłam oderwać od nich własnych. Tak ją zapamiętałam.
Warsztaty miały różny charakter. Niektóre nimi były bardziej, inne mniej i rano przy sobocie wysłuchiwałam kolejnego wykładu. Ale zasadniczo starano się nas aktywizować. Z rozmaitym skutkiem, przy czym u mnie z wcale niezłym. Najcenniejsze były chyba zajęcia z rehabilitantką. Po bardzo okrojonym wstępie przystąpiła do ćwiczeń przydatnych chwytów i pozycji. Na oko trywialne, za pierwszym razem okazywały się właściwie nie do wykonania. Było nawet śmiesznie tak przewracać rosłego A. na łóżku z jednego boku na drugi, przesadzać na wózek, potem z powrotem, oklepywać, masować, podciągać... Było zabawnie, bo on udawał, że jest bezwładny, my udawaliśmy, że się przejmujemy, rehabilitantka co chwila parskała śmiechem, a na koniec podnóżek wózka zaciął się na amen i A. musiał drobić nogami po podłodze. Było naprawdę wesoło, bo czemu miałoby być smutno, ale ja wtedy już byłam po tygodniu praktyk na oddziale i świetnie wiedziałam, jak trudno jest radzić sobie tego wszystkiego nie wiedząc. Przez tydzień musiałam. Zresztą nie w każdym momencie takie umiejętności były potrzebne. Kiedy siedzi się przy łóżku i rozmawia z panią W. o dopiero co czytanej książce czy z blisko 100-letnią panią J. o jej szczęśliwym życiu, na co komu świadomość prawidłowego porządku prawidłowych czynności? Te chwile lubiłam najbardziej – zwłaszcza gdy pogaduszki przenosiły się na parter, w ramach cotygodniowych kawiarenek z obowiązkowym ciastem, kawą lub herbatą. Ponoć zazwyczaj też ze śpiewem, ale ja trafiłam na skład mało umuzykalniony i gdyby nie obecny wówczas ksiądz dyrektor plus parę stałych wolontariuszy, tego zwyczaju bym się nie domyśliła. „O mój rozmarynie”, „Dumka” i inne szybko utonęły w gwarze rozmów. Raz w czas kawiarenki przyszli gimnazjaliści z jasełkami. I z gwiazdkowymi drobiazgami, które potem skrzętnie musiałam ustawiać na półkach przy łóżkach, pod czujnym okiem obdarowanych.
Nie, nie zawsze było łatwo. Zdumiała mnie pewna para z kursu, która te 30 godzin „załatwiła” w 3 dni. Nie pamietam, by kiedykolwiek, wyjąwszy dzieciństwo, tak cieszyła mnie choinka. W ostatnie święta wszyscy w domu byliśmy zdrowi.
Do hospicjum przyszłam rano przed pracą, na 3 godziny praktykanckiej zmiany. Wtedy jest najciężej, ale wtedy jest się najpotrzebniejszym. Poranna toaleta przeciąga się prawie do obiadu – jednych chorych w łaźni, innych na łóżkach. Króciutkie śniadanie i szybko trzeba do niej wracać. Na korytarzu panuje wówcza największy ruch, zamknięte drzwi do sal świadczą, że trwa tam mycie albo... Wtedy zmarła M. Przy mnie. Potem te drzwi zamknięto.
W mroźny styczniowy ranek zabrałam się z Halinką, pielęgniarką Domowego Hospicjum Dziecięcego, na jej wizyty u chorych. Na początek daleko na Kaszuby. Do 18-letniego M., który dwa lata temu, po pierwszym semestrze technikum samochodowego, nagle zachorował na nowotwór kręgosłupa. Z tygodnia na tydzień ze sprawnego chłopaka stał się bezwładnym ciałem, najpierw w śpiączce, by po wybudzeniu móc poruszać jedynie oczami i ustami. Dzięki pracownikom hospicjum, ale i niezwykłej ofiarności całej rodziny (dopytałam: w nieustannej rehabilitacji Maćka bierze udział 20 jej członków!) powoli zaczyna mu wracać czucie w kończynach. Ale tak powoli, że niekiedy trudno w to uwierzyć. Rokowania wciąż są niejasne. O tym wszystkim dowiedziałam się przed i po wizycie, bo sam pobyt upłynął nam głównie na żartach. M. i jego bliscy wizyty pielęgniarki wyglądali jak przysłowiowa kania dżdżu. Oprócz pomiarów różnych parametrów (ciśnienia, saturacji....) ważniejsze, czy nie dla obu stron, były te żarty, słowne przepychanki i puszczania oka. Halinka czuła się tam jak u siebie. Podobnie zresztą w innych domach, które odwiedziłyśmy tego dnia. U 12-letniego D., który urodził się z niedorozwiniętym jednym z chromosomów. I u 9-letniego P. z Gdańska. Kiedy przyszłyśmy, miał akurat zajęcia z rehabilitantką i nie potrzebował dodatkowego towarzystwa. Pół godziny przesiedziałyśmy z jego babcią (mama jeszcze nie wróciła z pracy), zakatarzona też przecież potrzebowała rozmowy.
Po wizytach Halina podwiozła mnie do pracy. Na odchodnym rzuciła: „Wiesz, nawet kiedy mi się z różnych powodów spieszy, wchodzę do tych domów i natychmiast o tym zapominam”. Nie musiała mi tego mówić. Przez cały ten czas spieszyłyśmy się bardzo powoli.
M. była już w pokoju Pro Morte, na parterze hospicjum, kiedy przyjechała jej jedyna, jak mi powiedziano potem, krewna, chyba siostrzenica. Widziałam jej wzrok, którym ogarniała puste, nieprzebrane jeszcze w nową pościel łóżko. Zdjęła coś ze ściany i wyszła. Zrobiło się cicho. Również we mnie.
Pokaż wszystkie artykuły tego autora
Nie masz konta? Zaloguj się, aby pisać swoje własne artykuły.